Nadmorski tour z Helu do Nowęcina

Nie ma co ukrywać. Ostatnia wyprawa pokazała, że forma jest daleka od ideału. Nie ma więc wyjścia. Trzeba wykorzystać wakacyjny czas na kręcenie kilometrów. Tuż po zakończeniu roku szkolnego zebrałem kilka potrzebnych rzeczy i czeskimi składem pociągowym ruszyłem na koniec lub jak kto woli początek Polski. W ubiegłym roku byłem na Helu, ale jest to jedno z kilka miejsc do których zwyczajnie lubię wracać. Czeski przewoźnik w miarę o czasie dotarł na Hel. Po wyładowaniu się na peron było wiadomo, że będą ciężary. Od zachodu strasznie wiało, więc jedno było pewne. Cały zaplanowany etap pod wiatr. Cóż było robić. Zrobiłem małą rundę po Helu. 


Zrobiłem małe zakupy i ruszyłem na zachód. Z racji tego, że ruszyłem dość wcześnie a i mamy dopiero początek sezonu to trasa z Helu w kierunku Władysławowa nie była jeszcze tak zatłoczona jak zwykle. Można było spokojnie delektować się jazdą. Oczywiście na małe przystanki też musiał znaleźć się czas. Nie ma co ukrywać, że na otwartych przestrzeniach wiatr mocno dawał się we znaki. Nieco za Jastarnią zrobiło się tłoczniej. Od Władysławowa ruszyli niedzielni rowerzyści. Dlatego mimo wiatru cieszyłem się, że nie jadę razem z całym tym peletonem jadącym na Hel. 
Tradycyjnie mały przystanek zrobiłem sobie w Rozewiu. Wszak tamtejsza latarnia morska to mój stały punkt rowerowych wypraw. Jadąc w kierunku Karwii cały czas trzymałem się szlaku R 10. Trzeba przyznać, że dość sensownie go wytyczono. Omija najbardziej zatłoczone fragmenty Jastrzębiej Góry jak i Karwii. W Dębkach zrobiłem sobie mały postój na lody. Za chwilę miało się okazać, że człowiek nawet nad morze spokojnie wyjechać nie może. Uczniowie wszędzie go znajdą. Chwilę rozmawiał z Mateuszem i jego tatą, co czym trzeba ruszać dalej. Mam do pokonania jeszcze ponad 40 kilometrów. Jadę cały czas szutrowym odcinkiem, momentami tylko głównymi drogami. Próbowałem ocenić jak idzie praca przy elektrowni atomowej. I poza wycinką lasów póki co efektów brak. Za miejscowością Osetnik jadę w kierunku Sasina. W pewnym momencie od nadmiaru dróg rowerowych i poprzekrzywianych oznaczeń nie bardzo wiedziałem jak jechać. Finalnie dobrze skręciłem, choć odcinek momentami było mocno piaszczysty. W końcu niespodziewanie oznaczenie szlaku się skończyło. Pojechałem więc do Sarbska drogą główną. Tam miało się okazać, że niby tak również szlak prowadzi. Mam już blisko do mety. Zatrzymuje się na obiad. A po nim najpierw odcinkiem szutrowym, potem już asfaltowym docieram do Nowęcina. Kończę etap 114 kilometrami, które dziś udało się pokonać. 

Komentarze