Jesienna setka z Kielc

Co najmniej dwa tygodnie przymierzałem się do jakiejś wyprawy rowerowe. W końcu pogoda nieco się poprawiła, więc i wymówki nie było. Poza tym otrzymałem informację, że mogę wreszcie odebrać świadectwo ukończenia studiów podyplomowych. Zapadła więc krótka decyzja. Zabieram Gwidona pociągiem do Kielc, odbieram dokument a z powrotem wracam już rowerkiem.
Poza faktem, że trzeba było bardzo wcześnie wstać to podróż do Kielc z przesiadką w Częstochowie odbyła się nad wyraz sprawnie. Mniej więcej o 8:30 byłem już w Kielcach. Podjechałem na uczelnie po wspomniany na wstępie dyplom i w zasadzie można było wracać. Ale skoro już byłem w Kielcach to trzeba było coś zwiedzić czy choćby przysiąść się na chwilę do Jana Karskiego.



Niestety szczęścia pod tym względem to ja dziś nie miałem. Muzeum młodzieńczych lat Stefana Żeromskiego w soboty zamknięte. Podobnie zresztą jak Muzeum Wsi Kieleckiej, które z uwagi na zmianę ekspozycji otwarte zostanie ponownie dopiero 14 października. Zostało mi więc jedynie Muzeum Narodowe czyli dawny Pałac Biskupów Krakowskich. Na szczęście ta placówka była otwarta. Nie było więc żadnych przeciwwskazań i można było ruszyć na zwiedzanie pałacowych wnętrz. W opcji dodatkowej, z której również skorzystałem można zobaczyć również pokaźną ilość obrazów. Po zwiedzaniu i krótkim spacerze po ogrodach biskupich można było wracać.
Trzeba przyznać, że Kielce są dość dobrze przygotowane na turystów rowerowych. Nie brakuje ścieżek rowerowych, którymi w miarę spokojnie można z Kielc się wydostać. Starałem się unikać ruchliwych odcinków skąd szybko w Piekoszowie odbiłem w prawo i mniej więcej równoległą drogą do wojewódzkiej jechałem w kierunku Łopuszna. Całkiem jazdy bez drogi wojewódzkiej nie udało mi się zrealizować ale odcinek wojewódzką do Łopuszna był dość krótki. A z Łopuszna ponownie bocznymi drogami przez Mnin i Rytlów dotarłem do Góry Mokrych. Jakoś wybitnie mi się nie spieszyło więc często robiłem sobie krótkie postoje. A z Gór Mokrych mała wspinaczka w kierunku Dobromierza. Stamtąd na Krzętów i dalej do Wielgomłyn. W tej ostatniej miejscowości dopadł mnie chyba kryzys bo kilometry jakoś bardzo zaczęły mi się dłużyć. Ale ostatecznie udało mi się dotrzeć do domu notując ponad 100 kilometrów na liczniku.

Komentarze