Rowerowy groundhopping do Libidzy

Rano przyszło mi odbyć ostatnie zajęcia na studiach podyplomowych stąd nigdzie się nie ruszałem. Nie mniej jednak z uwagi na fakt, że zakończyły się one przed 11:00 z resztą soboty coś trzeba było zrobić. Już wcześniej sobie zaplanowałem, że wybiorę się rowerem na jakiś mecz piłkarski. Co by nie mówić rzadko ostatnimi czasy korzystam z tej formy aktywności. To dziś choć trochę to nadrobiłem.
Nie ma co ukrywać, ruszałem w czasie intensywnego słońca. Trochę jednak wiało więc jakiejś specjalnego tragedii nie było. A do tego sierpniowe krótkie, bo krótkie wyprawy na Jurę i pogranicze polsko-czeskie i jazda po pagórkowatym terenie dały efekty. Dziś jak to się mówi nogi dobrze podawały. Tak sobie jadąc na na ligowy mecz do miejscowości Libidza stwierdziłem, że jeśli czas będę miał dobry to zatrzymam się w Kamyku na jakiś deser lodowy. I to się udało. Tempo jazdy miałem całkiem niezłe, więc mniej więcej po dwudziestu kilometrach wiedziałem, że postój w Kamyku jest bardzo realny. A jak jechałem? Prochu prawdę mówiąc nie wymyśliłem. Pojechałem bowiem utartym już szlakiem przez Wolę Blakową, Nową Brzeźnicę, Ważne Młyny na Ostrowy. W tej ostatniej miejscowości odbiłem sobie w boczną, bardzo dobrą i mało ruchliwą drogę na Nową Wieś. A stamtąd to już miałem niewielki kawałek do wspomnianego Kamyka. Czas jako się rzekło miałem bardzo dobry więc po te zakończone dziś studia podyplomowe zamówiłem sobie niewielki deser lodowy oraz lemoniadę. Patrząc na godzinę mogłem sobie pozwolić na dłuższą chwilę odpoczynku. Wszak z Kamyka do Libidzy jest niecałe pięć kilometrów. Szczerze mówiąc to trochę nie chciało mi się ruszać, ale jechać trzeba było.
Z Kamyka sprawnie dotarłem na obiekt Błękitnych Libidza. Oczywiście fajerwerków organizacyjnych ani boiskowych się nie spodziewałem. Sam obiekt w Libidzy znajduje się przy głównej drodze. Trybuna na stadionie jest jedna. Próżno szukać krzesełek. Są za to ławki, które sprawiały wrażenie jakby pamiętały czasy towarzyszy z PZPR.


Rzecz jasna nie było cateringu, który za naszą południową granicą jest czymś zupełnie normalnym. Po obejrzeniu rozgrzewki wreszcie zaczął się ligowy bój, w którym miejscowi Błękitni podejmowali beniaminka Płomień Lgotę Małą. Obie ekipy nowy sezon rozpoczęli od zwycięstw. Błękitni rozbili na wyjeździe Polonię-Unię Widzów aż 10:1, zaś Płomień pokonał u siebie Pogoń Kamyk 3:1. Nie ma się co dziwić, że obie ekipy miały ochotę na podtrzymanie zwycięskiej passy.
Pierwsza odsłona dla gości, którzy prezentowali się lepiej. Stworzyli więcej okazji bramkowych, z których jedną wykorzystali. Miejscowi zaś trochę przespali tę część gry. Brakowało okazji bramkowych, nie licząc ostemplowania poprzeczki bramki gości. W pierwszej odsłonie byłem zaś świadkiem nie lada wyczynu obu ekip. Otóż zarówno jeden z graczy miejscowych jak i przyjezdnych byli w stanie posłać piłkę nie tylko nad poprzeczką, ale również nad piłkochwytami umieszczonymi za bramkami. Po zmianie stron obudzili się gospodarze. Długo nie mogli znaleźć sposobu na świetnie dysponowanego bramkarza Płomienia. Wreszcie jednak przełamali strzelecką niemoc. Gorąco zrobiło się w końcówce meczu. Pięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry miejscowi reklamowali, że po jednym ze strzałów bramkarz gości wybił piłkę już zza linii i powinien być gol. Arbiter jednak uznał, że piłka nie wpadła do bramki. Czy tak było? To pewnie musiałby rozstrzygnąć VAR. Jeszcze w doliczonym czasie gry goście mieli piłkę meczową, której jednak nie wykorzystali.
Na trybunach raczej spokojnie, może w wyjątkiem jednego z kibiców gości, który co chwilę wulgarnie coś komentował i obrażał w niewybrednych słowach wszystkich dookoła.
Po meczu można było spokojnie wracać do domu.

Komentarze

  1. Fakt, ten typ od przyjezdnych to był niezły ananas. Napięty jak plandeka na żuku - dosłownie i w przenośni. :D Myślałem, że z tego pieniactwa to mu żyłka pęknie. Ładnie, że w końcu rezerwowy bramkarz Błękitnych go przywołał do porządku i do gościa dotarło, chociaż nie od razu. :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz