Gąszcz atrakcji nie tylko w okolicach Łęczycy

Dzisiejszy etap w założeniu miał mieć sporo atrakcji. Jednak co by nie mówić, nie wszystkie one były zaplanowane. Od samego rana coś wisiało w powietrzu i mówiło, że to nie będzie zwykły etap. Zacząłem go od rundy po Zduńskiej Woli. Odwiedziłem miejscowe niewielkie, ale klimatyczne muzeum a następnie zamierzałem udać się w kierunku miejscowości Szadek. Nie ujechałem zbyt daleko gdyż na szkolnej zatrzymał mnie patrol policji. Jak się miało okazać popełniłem aż dwa wykroczenia. Raz do czego się przyznałem przejechałem po przejściu do pieszych i jechałem chodnikiem. Co do przejścia to wina moja była bezsporna. Co do jazdy po chodniku to niestety Zduńska Wola pod względem infrastruktury rowerowej jest raczej marna. Ciągi rowerowo-piesze urywają się nie wiadomo kiedy. Z drugiej strony to co by będę owijam w bawełnę. Wolę narazić się na mandat karny kredytowany ale czuć się bezpiecznie na chodniku niż drzeć o życie na ruchliwej drodze. Podczas rozmowy z funkcjonariuszami powiedziałem, że mandat karny kredytowany jak najbardziej przyjmuję. Koniec, końców z toku dyskusji okazało się, że policja ma jakąś akcję mającą na względzie bezpieczeństwo pieszych i rowerzystów więc skończyło się na pouczeniu.
I od takiej atrakcji nie licząc muzeum rozpocząłem dzisiejszy etap. Po zakończeniu rozmowy z funkcjonariuszami ruszyłem na Szadek. I momentami sobie myślałem dlaczego tutaj nie ma policji. Droga niby gminna czy powiatowa a wolna amerykanka. Wyprzedzanie na trzeciego, brak jakichkolwiek manewrów wyprzedzania ze strony kierowców. Na szczęście ten odcinek miał jedynie około 10 kilometrów. Z Szadka drogą wojewódzką, która o dziwo nie była zbyt ruchliwa ruszyłem na Poddębice. Przed Porczynami odbijam w prawo w boczną drogę, którą jechałem sobie w kierunku Poddębic. Po drodze minąłem znane w okolicy Safari w Borysewie. Na tę atrakcję dziś czasu nie było. Wyjechałem przy krajówce w Pradze i ponownie w prawo do Poddębic. Podjechałem do miejscowych ogrodów zmysłów z nadzieją, że uda mi się zwiedzić miejscowy Pałac Grudzińskich. Nic z tych rzeczy. Dla zwiedzających jest on udostępniany jedynie w weekendy. Mogłem więc jedynie pochodzić trochę po ogrodzie i obejrzeć pałac z zewnątrz.


Z Poddębic zawracam do Pragi i boczną drogą jadę na Wartkowice. Czas miałem nawet niezły a przynajmniej tak mi się wydawało. W Wartkowicach a właściwie to już w Starym Gostkowie ruszyłem ciągiem rowerowo-pieszym w stronę Łęczycy. Niestety wydzielony pas skończył się mniej więcej przy węźle A2. Nie chcąc jechać bardzo ruchliwą drogą wojewódzką odbiłem w prawo aby bokiem dotrzeć do Łęczycy. I władowałem się w jakiś labirynt lokalnych dróg. Trochę z pomocą mapy a co nieco na przysłowiowy azymut udało mi się dotrzeć do Łęczycy. A tu znów przebijanie się przez całe miasto. Masakra totalna, która kosztowała mnie mnóstwo czasu. Po długim kręceniu się po miasteczku w końcu udało mi się odnaleźć zamek.

 
Od mojej ostatniej wizyty sprzed bodaj pięciu lat sporo się zmieniło. Może nie w samych salach wystawowych ale w sposobie zwiedzania, który średnio przypadł mi do gustu. Z Łęczycy drogą wojewódzką ruszam w kierunku ostatnich atrakcji jakie miałem dziś w planie. Na pierwszy ogień poszedł malutki skansen w Kwiatkówku. Obiekt może niewielki ale bardzo klimatyczny.


Z Kwiatkówka rodzajem kładki edukacyjnej a potem polami dotarłem do otworzonego wiosną bieżącego roku Grodziska w Tumie. Miejsce z pewnością godne polecenia.


Po zwiedzaniu polną drogą ruszam w kierunku Kolegiaty w Tumie. Wiem już, że będzie zamknięta a przy odrobinie szczęścia będę mógł sobie przez kratę zerknąć. I tak faktycznie było. A mniej tylko złość brała bo wcześniej dowiedziałem się, że kiedyś Muzeum, które opiekuje się skansenem i grodziskiem zaproponowało wspólny bilet. Miał on obejmować wspomniane dwa obiekty oraz Kolegiatę. Niestety kler się nie zgodził bo trzeba było by rzecz jasna rozliczać zyski.


Z Tumu ruszyłem wśród warzywnych pól w kierunku Góry św. Małgorzaty. Następnie dzięki pomocy autochtonów bo drogowskazów żadnych nie było dowiedziałem się jak jechać na Ozorków. I znów wpadłem w swoisty labirynt lokalnych dróg. Trochę mi czasu zajęło zanim się z niego wydostałem. A to nie był jeszcze koniec. Jako bonus dostałem bowiem jeszcze przebijanie się przez Ozorków co wbrew pozorom nie było łatwe. Nie mniej jednak wreszcie udało mi się dotrzeć do miejsca noclegowego.

Komentarze