Huta Pieniacka czyli droga przez mękę...

Tak sobie myślę, że nigdy nie nauczę się aby nie zmieniać raz założonego planu. Na wołowej skórze nie można spisać tego coś dziś przeżyłem. Nawet słowa, które tu czytacie nie oddadzą tego co dziś przeżyłem. 
Plan na dziś był prosty. Wyjeżdżam z Tarnopola jadę na Brzeżany, Rohatyń, Bóbrkę i do Lwowa. Podkusiło mnie jednak, aby dotrzeć do miejsca, w którym pod koniec lutego 1944 roku Niemcy wraz z Ukraińcami z UPA wymordowali około 1000 Polaków żyjących w Hucie Pieniackiej. 
Ze względu na poranną burzę wyjechałem dopiero o godzinie 8:00 a więc dość późno. Już w samym Tarnopolu okazało się, że nie ma tablicy informacyjnej jak jechać na Brody aby nie objeżdżać całego miasta. Chcąc nie chcąc musiałem nadrobić kilometrów. W końcu wyjechałem na drogę wiodącą do miejscowości Brody. Kilometry wolno poruszały się na liczniku. Wszystko pewnie dlatego, że ciągle musiałem pokonywać kolejne podjazdy. Podróż zgodnie z planem przebiegała do miejscowości Podkamień gdzie przyszło mi skręcić w prawo na miejscowość Żarkiw. Po kilku kilometrach skręt w prawo na ów Żarkiw. I tu zaczyna się najlepsza część opowieści. Skończył się asfalt. Trzeba było jechać dziurawą jak ser szwajcarski polną drogą. W miejscowości Gołybicja o ile dobrze piszę zobaczyłem coś co do tej pory znałem tylko z opowieści. Biegające po boisku konie, krowy przechadzające się po drodze. Nic to jednak. Dojechałem do miejscowości Żarkiw. Ku mojemu zaskoczeniu jest drogowskaz do Huty Pieniackiej, z którego wynika, że mam do pokonania 5 km. Po przejechaniu trzech leśnym duktem docieram do pomnika ofiar zbrodni w Hucie Pieniackiej.


W oczy rzucił mi się napis na tablicy. Jest tam mowa o wymordowaniu 1000 Polaków. Próżno szukać jednak informacji, o tym kto dokonał tej zbrodni. Mimo tego i tak pomnik w przeszłości był niszczony. Odbudowano go dopiero rok temu. A i tak został bardzo szybko oblany farbą przez ukraińskich nacjonalistów. O samych wydarzeniach z lutego 1944 roku nie będę pisał. Spokojnie znajdziecie sobie o niej informacje w internecie. 
Po oddaniu hołdu wracam. W Żarkiwie mam skręcić w lewo i dalej drogą Jasieniwa. Tak przynajmniej wynikało z mapy. Polna droga była kilkaset metrów. Potem coraz większa trawa. Wreszcie takie wertepy, że szok. Nie ukrywam zmartwiłem się okrutnie. Nie było wyjścia. Aby się nie zgubić zawróciłem do Żarkiwa. W pierwszym domu pytam o drogę do Jasieniwa. Autochtoni pokazują, że dobrze jechałem. Ale jak to przecież tam nie ma drogi, mimo że jest na mapie. Moi rozmówcy mówią, że droga była tylko trochę zarosła. Jeden z panów zadeklarował, że pojedzie pierwszy traktorem i pokaże mi jak jechać. Tak też zrobiliśmy. Jechaliśmy więc tą samą drogą co ja wcześniej. W pewnym momencie pan z traktora się zatrzymał i mówi, że dalej musimy iść pieszo. I tak szliśmy kawałek razem a mój towarzysz opowiadał o historii tego miejsca. Czereśniowe drzewa są już tylko wspomnieniem. W pewnym momencie mój przewodnik mówi mi jak mam jechać i wraca. Chciałem dać mu trochę hrywien za pomoc ale odmówił. Od tej chwili musiałem sobie znów radzić sam. Raz popełniłem błąd i znów nadrobiłem trochę drogi, ale w końcu zobaczyłem domostwa. Nie muszę wam mówić jaka radość mną ogarnęła. Jakież było moje zdziwienie jak w pierwszy gospodarstwie gdzie nie czarujmy się diabeł mówi dobranoc napotkałem na rodzinę z polskimi korzeniami. Starsza pani powiedziała mi, że ma dwóch braci, którzy mieszkają pod Łodzią. Wnuczkowi mojej rozmówczyni wręczam czekoladę i przybijam z nim przysłowiową piątkę. Wiem, że za jakieś trzy kilometry dotrę do drogi głównej. Oczywiście zdarzyło mi się też źle skręcić, ale szybko naprawiłem błąd . W po małym odcinku pojawił się asfalt a nawet sklep. Tam robię zakupy i kupuję piwerko sympatycznemu starszemu panu. Oczyszczam trochę Gwidona z błota. Sklepowa umożliwia mi umycie rąk. Dojeżdżam do drogi głównej. Jadę na Lwów. Patrzę na czas. Jest już 18:30 miejscowego czasu. A do pokonania jeszcze jakieś 70-75 km. Z prostego rachunku wynika, że do Lwowa dojadę na 23:00 albo i później. Co tu zrobić myślę sobie. Może ktoś mi pomoże podrzuci do Lwowa? Tylko kto? Tak jadę i przed Ożidiwem widzę tira na polskich numerach. Może to jest szansa dla mnie. Podjeżdżam i pytam czy coś się stało i gdzie pan jedzie. Kiedy okazuje się, że kierowca odganiał pszczołę która nieopatrzenie wleciała do kabiny jedzie w kierunku Lwowa pytam czy mnie zabierze. Po krótkiej rozmowie Stanisław wyraża zgodę. Pakujemy więc Gwidona i sakwy do luku bagażowego. I tak sobie jechaliśmy. Przy okazji dowiaduję, że że Stanisław był nawet w Radomsku w centrum dystrybucyjnym Jyska. Przesympatyczny Stanisław dowozi mnie praktycznie pod samo miejsce noclegowe. Do pokonania został mi bowiem raptem kilometr. 
Stanisławie jeśli czytasz relację to pamiętaj, że masz zadzwonić jak będziesz w pobliżu Radomska. 

Komentarze

  1. Ale przygoda... Faktycznie sporo się działo i na Twoim miejscu już w pewnym momencie miałabym dość. Dobrze, że się udało chociaż na końcu z panem Stanisławem :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz