W hołdzie bohaterom spod Kocka

Są wyprawy rowerowe, które na długo pozostaną w mojej pamięci. Z pewnością będzie do nich należała dzisiejsza wyprawa w okolice Woli Gułowskiej i Woli Okrzejskiej. Może nie tyle ze względu na ilość pokonanych kilometrów a na jej w pewnym momencie dramatyczny przebieg. 
Mając świadomość, że etap będzie liczył grubo ponad 200 km wyruszyłem na trasę tuż po 5:00 rano. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W Zezulinie zrobiłem drobne zakupy i dalej jechałem w kierunku Parczewa. W Tyśmienicy skręciłem w lewo na Siemień. W tej ostatniej miejscowości trochę się zamotałem. Nie jest to jednak metropolia, więc szybko odnalazłem drogę na Czemierniki. Po drodze na jednej w kolein usłyszałem delikatny trach w rowerze. Początkowo nic się nie działo. Jak się miało okazać najgorsze było dopiero przede mną. W Czemiernikach chciałem zobaczyć miejscowy pałac z bastionami. Ponieważ jest on w rękach prywatnych nic z tego nie wyszło. Zobaczyłem za to delikatne wybrzuszenie w przednim kole. Nie zwiastowało to niczego dobrego. najgorsze zaczęło się w miejscowości Dębica. Z przedniego koła dość szybko zaczęło uchodzić powietrze. Pompując co kilka kilometrów Gwidona dotarłem do Kocka. Już na wstępie dowiedziałem się, że nie ma tam sklepu z rowerami. Udałem się więc na wulkanizację. Wydawało się, że skończy się tylko na załataniu dętki. Dokładniejsze oględziny opony wykazały jednak, że jest ona na tyle poważnie uszkodzona, że można ją tylko wyrzucić na śmieci. Pracownicy wulkanizacji należącej do pana Dariusza Czajki wypożyczyli mi mocno zwichrowany rower Wigry 3. Tym sposobem udałem się na poszukiwanie opony, która będzie pasować do Gwidona. W pierwszym sklepie się nie udało, w drugim również, podobnie jak w trzecim. W końcu zdesperowany docieram do sklepu Wikammedia. Wchodząc powiedziałem do sympatycznej sprzedawczyni, że w pani moja ostatnia nadzieja. Pani Dominika mimo szczerych chęci nie znalazła odpowiedniej opony. Udało się za to wyszukać oponę o podobnych parametrach. Trzeba zaryzykować. Kupuję i wracam na wulkanizację. Chłopaki od pana Czajki założyli oponę i ku mojej radości mogłem kontynuować podróż. 
Wstąpiłem do Urzędu Miasta gdzie poznałem pana burmistrza Tomasza Futerę, który jak się okazuje również jeździ rowerem. Poznałem również przesympatycznego pana marka z referatu ochrony środowiska, który wskazał mi drogę na Serokomlę oraz do kopca Berka Joselewicza. 
Z tego miejsca chcę podziewać wszystkim osobom, które przyczyniły się do tego, że mogłem kontynuować swoja wyprawę. A był to dopiero 96 km. 
Najpierw chciałem odnaleźć kopiec Berka Joselewicza, co ostatecznie mi się nie udało. Następnie wyjeżdżając z miasta wpadam jeszcze do pani Dominiki z informacją, że udało się wskrzesić Gwidona. Na chwilę zatrzymuję się przy pomniku gen Franciszka Kleeberga.


Ponieważ straciłem mnóstwo czasu pędzę w kierunku Serokomli i Woli Gułowskiej. To tam na początku października 1939 roku Samodzielna Grupa Operacyjna "Polesie" pod dowództwem gen. Franciszka Kleeberga toczyła ostatni bój podczas Wojny Obronnej 1939 roku. 
Docieram do Woli Gułowskiej. Zwiedzam Muzeum Muzeum Czynu Bojowego Kleeberczyków. Na cmentarzu w Turzystwie oddaję hołd żołnierzom SGO "Polesie", którzy do końca walczyli z niemieckim najeźdźcą. Z pewnością walczyli by dłużej gdyby nie zabrakło amunicji.


Z Woli Gułowskiej pędzę do Woli Okrzejskiej do Muzeum Henryka Sienkiewicza. Po drodze od jednego z autochtonów dowiaduję się, że jeśli chcę dojechać do dworku, w którym urodził się Henryk Sienkiewicz muszę jechać wzdłuż torów kolejowych i skręcić dopiero na drugim przejeździe. Tam też uczyniłem. Sprawnie dotarłem do wyznaczonego celu. Czas naglił więc Muzeum zwiedzam dość szybko, obiecując sobie, że jeszcze tam wrócę. Przy okazji dziękuję pracownikowi Muzeum za wykonanie sesji zdjęciowej. 


Podjeżdżam jeszcze do Okrzei gdzie zatrzymuję się przy kopcu Henryka Sienkiewicza, który był też miłośnikiem rowerów. 
Wracam, że Przytoczno, Michów i Samoklęski. Regularnie co 20 km robię przerwę na uzupełnienie płynów i zapasów jedzenia. Upał jest straszny. Na rogatkach miejscowości Krasienin osiągam magiczne 200 km. W Spiczynie na 224 km robię ostatnie zakupy. Od Łęcznej jadę już w zupełnych ciemnościach. W samym już Nadrybiu dokręcam brakujące kilkaset metrów tak aby etap zakończyć wynikiem 250 km. 

Komentarze

  1. świetna wyprawa i bardzo ciekawa notka! też kochamy rowerowe wyprawy...a czytając tę relację mamy ochotę wsiąść na rower i ruszyć przed siebie w jakieś ciekawe miejsce :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie. Lubię poczytać o takich mniej znanych ciekawostkach z naszego kraju. Cudze chwallimy, swego nie znamy... Dzięki za wartościowy wpis!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz