Ciężka przeprawa przez Góry Słonne

Pociąg Inter City Wyspiański po sześciu godzinach zatrzymał się na stacji Przemyśl Główny. Można było więc zacząć prolog mojej bieszczadzkiej przygody. Na rogatkach miasta zatrzymałem się aby zrobić fotkę jednemu z bunkrów z tzw. linii Mołotowa. Na zwiedzanie twierdzy Przemyśl przyjedzie czas w sobotę. O ile oczywiście czas mi na to pozwoli. 
Kilometry na liczniku przesuwały się bardzo leniwie. W drodze do Krasiczyna czekało mnie kilka mocnych podjazdów, na których pociłem się jak opasły knur. Nic to jednak. Dojechałem do Krasiczyna, gdzie udałem się na zwiedzanie zamku. Obiekt robi wrażenie choć do czasów kiedy był w rękach rodów Krasickich i Sapiehów dużo mu brakuje.


Po godzinie zwiedzania trzeba było ruszać dalej, gdyż było już późno. Wjechałem w pasmo Gór Słonnych. Zaczęły się mocne podjazdy. Już na 18 km tuż przed szczytem jednego z ich zsiadam z Gwidona i prowadzę go pod górę jakieś 100 metrów. Przez głowę przelatuje mi jeden z odcinków Rancza. Ten, w którym do ówczesnego wójta i księdza przyjeżdża despotyczna ciotka. Przypominam sobie jak mówiła do wójta Kozioła "przestań się pieścić!". Pomogło. Wsiadam na Gwidona i śmigam dalej. Jedzie się lepiej bo po morderczym podjeździe czeka mnie kilka kilometrów zjazdu po serpentynach. Niby odpoczywam, ale mam wzmożoną czujność bo prędkości zaczęły być pokaźne i czasem trzeba było używać hamulców. Na 30 km w miejscowości Bircza robię krótki postój na uzupełnienie płynów. Ruszam dalej. Za parę km z ołowianych chmur, które od pewnego czasu mi towarzyszyły zaczyna intensywnie padać. Ciężko się jedzie. Na szczęście po kolejnych kilku kilometrach przestaje padać. W zamian za to znów kilka km ostrego wspinania po serpentynach. 
54 km - nie ma wyjścia trzeba się zatrzymać aby uzupełnić płyny i dostarczyć do organizmu trochę węglowodanów. Odkręcam butelkę Tymbarka a pod nakrętką napis: "Co ja tutaj robię". Dobre pytanie. W Tyrawie Wołoskiej jedna, starsza pani siedząca przed domem pyta: "Ciężko się jedzie?". Oj lekko nie było. Zaraz jednak znów kilka ładnych km zjazdu po serpentynach. Mijam tabliczkę kierującą na punkt widokowy. Nie mam jednak sił aby tam skręcić. Docieram do miejscowości Załuż. Zatrzymuję się w jednym ze sklepów aby kupić picie. 
Jestem już blisko miejsca docelowego. Jeszcze tylko Monasterzec z ruinami zamku "Sobień" z XIV wieku. W końcu po przejechaniu 72 km dotarłem do Bezmiechowy Górnej. Cisza i spokój, nie ma hałasującej gawiedzi. Jednym słowem to co lubię...

Komentarze

  1. Ojejku jeździsz po moich terenach! Zawsze podziwiałam rowerzystów na tej trasie, naprawdę wymagająca. Do tego pogoda nie rozpieszcza, jest parno i ciężko oddychać. Chyba ominąłeś na swej drodze Mrzygłód, szkoda, klimat właśnie jak z Rancza :) Powodzenia dalej :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz