Po rowerowo-rekreacyjnym pobycie w Beskidach i Pieninach przyszedł czas ruszyć w dalszą drogę. Aby wydostać się z Nowego Sącza do Łańcuta przy pomocy kolei trzeba trochę kombinacji, ale jakoś udało mi się z dwoma przesiadkami dotrzeć do wyznaczonego celu. W Łańcucie byłem wiele lat temu i to nie Gwidonem. Od początku pobytu w Łańcucie widać było brak dbałości o odwiedzających to miasto. Brak jakichkolwiek tabliczek informujących jak dotrzeć do zamku takich ludzi jak ja razi i to bardzo. Dobrze, że spisałem sobie jakimi ulicami trzeba jechać to jakoś trafiłem. Oczywiście zapomniałem, że kasa biletowa jest w zupełnie innym miejscu niż zamek. Stąd trzeba było się najeździć a raczej nachodzić gdyż po terenie przyzamkowego parku jeździć nie wolno. Jak już trafiłem tam gdzie jest kasa dochodziły mnie mało optymistyczne wiadomości. Każdy kto kupował bilet musiał się liczyć z tym, że nie wejdzie do zamku wcześniej niż o 13:40. Biorąc pod uwagę fakt, że było 11:00 nie nastrajało mnie to optymistycznie. Kiedy zapytałem ile będę musiał czekać na wejście, pani w kasie powiedziała mi, że jeśli jestem sam to ma jedno wolne miejsce na 11:40. I na taką odpowiedź czekałem. Krótko mówiąc Łańcut powoli zaczynał zacierać początkowe fatalne wrażenie. Zamkowi pracownicy zapunktowali u mnie jeszcze bardziej wskazując bezpieczne miejsce, gdzie mogłem zostawić Gwidona. Zanim rozpoczęliśmy zwiedzanie miałem jeszcze czas na posiłek i krótkie sesje fotograficzne.
O samej historii zamku pisał nie będę, bo tę można sobie przeczytać w internecie. Z praktycznych informacji to z uwagi na pandemie wchodzi się na zwiedzanie po 10 osób. Bilet na zamek i do wozowni kosztuje 29 złotych. Na zamku podczas oprowadzania mamy puszczane informacje o dziejach zamku i ich kolejnych właścicieli. Podobnie jest w Wozowni. na zwiedzanie obu tych miejsc trzeba sobie zarezerwować około dwóch godzin. Oczywiście można wydłużyć nieco pobyt i pochodzić trochę po parku co i ja uczyniłem.
Po zwiedzaniu zamku trzeba było się wydostać z Łańcuta. Jakoś udało mi się trafić na Green Velo. Jak już wiecie z moich wielu wpisów szlak jak dla mnie przereklamowany. Dość powiedzieć, że na dzisiejszym odcinku nie było ani jednego metra zrobionej drogi rowerowej. Wszystko drogi lokalne i to niestety na sporych odcinkach bardzo ruchliwe. A na domiar złego często, gęsto w newralgicznych miejscach brakowało tabliczek z napisem Green Velo. Dopiero w miejscowości Białobrzegi kiedy skręciłem na Żołynię ruch nieco zmalał. Oczywiście jechałem drogami bocznymi gdyż droga wojewódzka z Łańcuta do Leżajska jest zbyt ruchliwa. W Żołyni na rynku zrobiłem krótki postój na jedzenie. Jak zwykle przy takich okazjach napatoczyli się przedstawiciele miejscowego elementu, którzy zadawali setki pytań. A skąd pan jedziesz, dokąd, czy można rower zobaczyć itd.
Panel z miejscowymi trochę się przedłużał a trzeba było ruszać dalej. Mimo wszystko było sympatycznie. Ruszyłem dalej trzymając się do pewnego momentu Green Velo. W pewnym momencie miałem wrażenie, że jechałem w jakimś labiryncie. Koniec, końcu okazało się, że w momencie kiedy straciłem na chwilę z widoku tabliczki Green Velo zastosowałem jedynie mi znany skrót, dzięki któremu znalazłem się w miejscowości Brzóza Królewska. Przy okazji ominąłem odcinek Green Velo, który od początku chciałem ominąć. Po pauzie w jednym ze sklepów ruszyłem dalej. Jeszcze tylko mały kawałek i ukazała się tabliczka informująca, że do Giedlarowej gdzie dziś nocuje już tylko trzy kilometry. Oczywiście było więcej bo sama miejscowość jest trochę rozciągnięta. Ale to już mało istotny szczegół.
Komentarze
Prześlij komentarz