Przyszedł czas realizację mojego kolejnego pomysłu z listy, który przygotowałem sobie zimową porą. Oczywiście jadąc w jakieś miejsce pociągiem nigdy człowiek nie wie czym zaskoczy Cię nasz narodowy przewoźnik. O ile dojazd do Katowic nie przyniósł niespodzianek o tyle od stolicy województwa śląskiego zaczęła się gehenna. Pociąg przyjechał opóźniony bo jakiś wcześniejszy do Krakowa się zepsuł. I zamiast dać komunikację zastępczą to postanowiono wtłoczyć ludzi do kolejnego pociągu, który jechał przez Kraków. Oczywiście nikt nie pomyślał o tym, aby dołożyć wagonów. Możecie sobie wyobrazić jak wyglądała podróż ludzi z dwóch pociągów stłoczonych w jeden. Jedna wielka gehenna. Nawet w Krakowie, gdzie większość osób wysiadła nic się nie zmieniło. Finalnie mniej więcej 40 minut później niż było w planie dotarłem do Bochni.
Stamtąd swoją podróż kontynuowałem już rowerem. Jeśli chodzi o zwiedzanie to kopalnie soli odpuściłem. Wszak byłem tam niedawno z moimi uczniami w czasie Zielonej Szkoły.
Sama Bochnia fatalnie przygotowana pod rowerzystów. Brak infrastruktury poraża. A już na wstępie czekały nam mnie dwa bardzo mocne podjazdy. To była jedynie zapowiedź tego co mnie dziś czeka. Kierując się w stronę Nowego Wiśnicza musiałem kawałek pojechać drogą wojewódzką. A na niej szaleństwo. Byle jechać. Nie ważne, że mija się rowerzystę na żyletkę. Musiałem uciekać na Stary Wiśnicz i jechać do pierwszego punktu, który sobie założyłem naokoło. Oczywiście dokładając niepotrzebnych kilometrów. Czas już był mało ciekawy. Stąd sam zamek zwiedziłem w dość szybkim tempie.
Z Nowego Wiśnicza ruszyłem do drugiego punktu a mianowicie Lipnicy Murowanej. Teren mocno pagórkowaty, ale jakoś dało się jechać. Po dotarciu do drewnianego Kościoła św. Leonarda okazało się, że jest on zamknięty na cztery spusty. Był podany numer, pod który należy zadzwonić aby wejść do środka. Niestety nikt nie odebrał. Musiałem zadowolić się jedynie zdjęciem na tle obiektu z listy UNESCO.
Nie pozostało mi nic innego jak ruszyć w kierunku Nowego Sącza. Podjazdów oczywiście nie brakowało, ale dzielnie starałem się je pokonywać. W miarę spokojnie było do miejscowości Wojakowa. Tam odbiłem w prawo. Ujechałem kawałek i ukazała się tabliczka. Podjazd o średnim nachyleniu 16 procent. Kto choć trochę za się na kolarstwie ten wie co to znaczy. Rzeźnia, inaczej tego określić się nie da. Mozolna wspinaczka, przy której momentami płakać się chciało. Miałem wrażenie, że ten podjazd nigdy się nie skończy. Kiedy osiągnąłem szczyt byłem potwornie zmęczony. A przede mną był bardzo ostry zjazd w dół i to z mocnymi zakrętami. Trzeba było jechać na hamulcach. Potem pojawiły się a jakże kolejny podjazdy ale już nieco lżejsze. Wreszcie dotarłem do miejscowości Chomranice. A to oznaczało, że jestem już w miarę blisko celu. Oczywiście szanowałem każdą chwilę zjazdu. Tym bardziej, że za chwilę czekał mnie kolejny długi, mozolny podjazd. Może niezbyt stromy, ale dość uciążliwy. Na tym fragmencie ryzykując mandat trzeba było jechać chodnikiem. Ruch samochodów straszny. W końcu ukazał się skręt w ulicę Jagodową. Nie zważając na remont ruszyłem na Nowy Sącz. Na rogatkach miejscowości Chełmiec pojawia się długo wyczekiwana, piękna droga rowerowa. A to oznaczało jedno. Jestem już praktycznie w Nowy Sączu, który słynnie ze świetnej infrastruktury rowerowej. I tak resztką sił dotarłem do miejsca noclegowego. Tego samego, w którym byłem z moimi uczniami na Zielonej Szkole.
Komentarze
Prześlij komentarz